Bycie instruktorem kuglarstwa to coś pomiędzy pracą nauczyciela WF-u, animatora, psychoterapeuty i osoby, która tłumaczy cierpliwie, że „to się nie kręci samo”.
To zawód dla wybranych – tych, którzy potrafią powtórzyć tę samą instrukcję trzynaście razy z identycznym entuzjazmem, udając, że nie mają już w oczach cichego płaczu.
Poranek – jeszcze wierzysz w ludzi
Dzień zaczyna się niewinnie. Wstajesz, pijesz kawę (druga kawa pojawi się w połowie pierwszej grupy, trzecia w trakcie prób wytłumaczenia techniki przeciągania poi przez ramię).
Zerkasz w plan – trzy grupy, po półtorej godziny. Prowadzenie warsztatów z poi, maczug i trochę z kontaktu z kijem. Niby nic, rutyna.
Masz ambitny plan: dzisiaj nikt nie zwiąże się poi wokół szyi, nikt nie rzuci maczugą w sufity sali i nikt nie zapyta, czy „to można z ogniem”.
(W tym momencie pojawia się narracyjny głos z offu: „To był błąd.”)
Przygotowanie – czyli etap złudnej kontroli
Rozstawiasz sprzęt. Poi – rozplątane, czyste, jeszcze pachnące nadzieją. Maczugi – wszystkie w komplecie, jeszcze nie pogięte. Piłki do żonglowania – okrągłe, czyli gotowe.
Rozgrzewka. Proponujesz kilka ćwiczeń z koordynacji, bo przecież trzeba przygotować ciało i mózg do pracy. Widzisz, jak uczestnicy patrzą na ciebie z nieufnością, jakbyś proponował im coś z CrossFitu.
Ale ty się nie poddajesz. Wiesz, że za 10 minut i tak będzie gorzej.
Pierwsze instrukcje – zaczyna się kabaret
Zaczynasz tłumaczyć. Krótko, jasno, z przykładami. Demonstrujesz. Robisz to jeszcze raz, wolniej. Zmieniasz ręce, pokazać z drugiej strony. Wzmacniasz przekaz metaforą: „Wyobraźcie sobie, że poi to ogon komety”.
Cisza.
Po chwili ktoś pyta:
„Ale… gdzie się wkłada palec?”
I właśnie rozpoczął się festiwal najczęściej powtarzanych pytań w historii kuglarstwa.
Od tej chwili stajesz się jak aktor w teatrze jednego widza, który codziennie gra tę samą sztukę, tylko publiczność się zmienia. Ty mówisz: „W tej technice ważny jest luz w nadgarstku”. Ktoś od razu napina całe ramię i wygląda jakby chciał rzucić poi w atmosferę.
Złote cytaty uczestników (czyli humor sytuacyjny):
- „Mogę od razu spróbować z ogniem?”
- „Ej, a jak się robi ten trik z YouTube’a z kijem, co się kręci sam?”
- „Jak to mam jednocześnie patrzeć, kręcić i oddychać?”
To moment, w którym twoja cierpliwość zostaje wystawiona na próbę. Ale jesteś profesjonalistą. Więc tłumaczysz. Jeszcze raz. Z uśmiechem. Powoli.
A w głowie odtwarzasz cały dialog z Gandalfem:
„Nie przejdziesz!” – mówisz w myślach poi, które lecą prosto w ścianę.
Grupa – żywy ekosystem chaosu
W każdej grupie masz zestaw podstawowy:
- Pasjonatka w legginsach, która przyszła na jogę, ale zostanie, bo „jest fajna energia”.
- Student, który uczył się sam z Internetu i teraz próbuje robić tricki z poziomu bossfighta, ignorując bazę.
- Człowiek-katastrofa – co się nie dotknie, to upada.
- Obserwator – nie ćwiczy, ale zadaje pytania. Dużo. I dziwne.
Utrzymanie ich wszystkich na torach to nie lada wyzwanie. Trochę jakbyś prowadził grupę harcerzy… w Escape Roomie… z zamkniętymi drzwiami… i kijami kontaktowymi w rękach.
Poziom zaawansowany: „Nie zabić nikogo”
Nadchodzi moment, kiedy uczestnicy zaczynają coś umieć. Wtedy pojawia się największe zagrożenie – nadmierna pewność siebie.
Poi zaczynają latać coraz szerzej. Maczugi niebezpiecznie zbliżają się do żyrandoli. Uczestnicy obracają się w prawo, gdy powinni w lewo, ale robią to z taką pewnością siebie, że aż boisz się poprawiać.
Zaczynają wymyślać własne tricki. Czasem kończy się to efektownie. Czasem – na podłodze, owinięci poi, z wyrazem twarzy „czy to już koniec?”.
Wewnętrzna mantra instruktora
Powtarzasz sobie:
- „Nie każdy od razu wszystko zrozumie.”
- „To normalne, że każdy ma inny rytm uczenia się.”
- „Nie, nie mogę po prostu wyjść i zostawić ich tu samych.”
To moment, w którym twoje zdolności pedagogiczne spotykają się z jogiczną cierpliwością i lekkim tikem nerwowym w lewym oku.
Zakończenie zajęć – czyli emocje nie do opisania
Grupa się żegna. Jedni się cieszą, inni są zmęczeni, niektórzy mają uraz emocjonalny do poi do końca życia.
Ty zwijasz sprzęt, odnajdujesz pogięte maczugi, rozwikłujesz węzły, które powstały w nieznanych okolicznościach.
I wtedy słyszysz najpiękniejsze zdanie:
„To było super! Kiedy kolejne zajęcia?”
Wszystko ci mija. Nawet ten moment, kiedy ktoś cię walnął w nos piłką do żonglerki. Pytanie „czy z ogniem to się samo kręci?”. Nawet to, że niektórzy uczestnicy zostawili za sobą jedynie chaos i lekkie poparzenie mentalne.
Bo wiesz, że wśród tych wszystkich powtórzeń, zmagań i bólu po dostaniu maczugą w łydkę – ktoś się zajarał. I wróci.
A ty znowu powiesz: „To poi. Tak, przez palec. Nie, nie rzucaj tym.”
Więcej o Sara Zalewska
Studentka dziennikarstwa, komunikacji społecznej i medioznawstwa, związana z kuglarstwem od prawie sześciu lat